W piątej części cyklu rozliczeń z większościowymi akcjonariuszami klubu dotykamy czegoś, czego nie da się kupić za pieniądze z transferów – klasy i szacunku dla zasłużonych postaci. Jak Kołakowscy traktują legendy Arki?

Kiedy ludzie odwiedzają rodzinę czy znajomych, z którymi mają odmienne poglądy, nie zdejmują im obrazów i zdjęć ze ścian, nie dewastują otoczenia i nie poniżają swoich rozmówców. Nawet, jeżeli ich podejście do rzeczywistości w sposób zdecydowany różni się od światopoglądu gospodarza, to przez wzgląd na szacunek do drugiego człowieka wypada wysłuchać go i potraktować z kulturą, patrząc nań przede wszystkim jak na podmiotową osobę, a nie kukłę do powtarzania własnych tez. Kiedy wyjeżdża się do innego kraju albo wchodzi do budowli sakralnej obcego wyznania, także przez wzgląd na ludzi, u których się gości, należy zachować określone kanony kultury i respektować ich zasady. Nie używamy takiej symboliki przypadkowo. Śp. Janusz Kupcewicz porównał swego czasu Jarosława Kołakowskiego do turysty, wczasowicza. Ale po kolei.

Zaczęło się od tego, że już po miesiącu obecności Kołakowskich w Gdyni na emeryturę odszedł Michał Globisz, a z Januszem Kupcewiczem – pracującym wówczas w klubie w charakterze skauta – nie przedłużono umowy. W materiale Jakuba Trecia i Dariusza Farona z ,,Przeglądu Sportowego” Globisz mówił:

Po miesiącu trudno dokonywać ocen, natomiast pierwsze sygnały wychodzące od działaczy są niepokojące. Właściciel zachował się nieprzyjemnie – wszyscy, od pracowników administracji, po ludzi od szkolenia, dowiedzieliśmy się na pierwszym spotkaniu, że bardzo źle pracowaliśmy i jednocześnie bardzo dużo zarabialiśmy. W związku z tym właściciel zmniejszył budżet na kilkunastu trenerów pięciokrotnie. Szkoleniowców oceniono zbyt pochopnie, to naprawdę niesprawiedliwe. Później słyszeliśmy podobne zarzuty zarówno z ust prezesa, jak i Jarosława Kołakowskiego. Wydaje mi się, że jest odwrotnie. Poziom pracy jak na możliwości klubu był bardzo wysoki, a jeśli ktoś zarabiał dwa czy trzy tysiące, chyba nie są to wielkie pieniądze. Kupcewicz był zatrudniony jako skaut i wykonywał fajną robotę, a nie dostał propozycji przedłużenia umowy. Siatka klubu opierała się tylko na nim. Kupcewicz to legenda Arki Gdynia. Proszę spojrzeć, jak Legia traktuje Lucjana Brychczego, Jagiellonia Karalusa, a Lechia Zdzisława Puszkarza. Uważam, że dopóki Kupcewicz chce pracować dla Arki i ma siły, powinien być zatrudniony w tym klubie. Potraktowano go bardzo nieelegancko i czuje on duży żal. Rozumiem, że przychodzi nowa miotła i robi porządki po swojemu, ale wydaje mi się, że ludzie ze starego rozdania powinni dostać szansę na pokazanie się. A nie że ktoś przychodzi z szabelką i tnie wszystko, co spotka na swojej drodze.

Wspomniany żal u Kupcewicza rzeczywiście był mocno odczuwalny. Oto fragment rozmowy z medalistą mistrzostw świata, jaką przeprowadził Paweł Smoliński z TVP Sport:

– Rozumiem, że przy obecnym właścicielu powrót nie jest możliwy?

– To jest chyba jedyny klub na świecie, w którym kluczowe decyzje podejmuje człowiek, który przyjeżdża tu tylko na chwilę, z Warszawy. Oficjalnie Jarosław Kołakowski nie pełni żadnej funkcji, a prowadzi rozmowy kontraktowe, czy zwalnia pracowników. Dlaczego to robi, skoro prezesem i właścicielem jest jego syn – Michał Kołakowski?

– Podobno doradza klubowi w sprawach sportowych...

– Dla mnie jest wczasowiczem, turystą. Jest kimś, kto przyjechał z Warszawy nad morze i nie ma nic wspólnego z Arką. Nie rozumiem, jakim prawem chodzi po klubie, rozmawia z zawodnikami i decyduje o sprawach finansowych. Nawet jeśli jest doradcą do spraw sportowych, to nie widnieje we władzach klubu.

– Bo robi to nieoficjalnie...

– A jeśli robi to nieoficjalnie, to dlaczego do niego należą decyzje? I czy może być aktywnym menedżerem, formalnie decydując o klubie? Tą sprawą powinien zainteresować się Zbigniew Boniek i PZPN… Zastanawiam się, czy pierwszy lepszy turysta mógłby wejść na stadion i decydować o umowach pracowników i budżecie...

– To raczej mało prawdopodobne.

– No właśnie. Trzeba zwrócić na to uwagę. Bo jeśli ktoś wchodzi do klubu i chce od razu zburzyć wszystkie struktury, to chyba coś jest nie tak. Znam pana Kołakowskiego od lat i obawiam się, by w Gdyni nie powtórzył się scenariusz Zawiszy Bydgoszcz. Tam też podzielono klub…

– Chodzi o grupy młodzieżowe Arki?

– Tak, na szczęście po negocjacjach udało się utrzymać je w dotychczasowym kształcie. Mam nadzieję, że tak zostanie i władze miasta nie dopuszczą, by stało się to, co w Bydgoszczy. Tam dzielono zamiast łączyć. W Gdyni współpraca między klubową szkółką a Stowarzyszeniem Inicjatywa Arka Gdynia, również pracującym z młodzieżą, zawsze była dobra. Krzysztof Rybicki od ponad piętnastu lat wykonuje świetną robotę. Nie można pozwolić na to, by ją zaprzepaszczono w imię interesów… A rodzice, których dziećmi interesują się menedżerowie, powinni się dobrze zastanowić, z kim podpiszą umowę.

Jeszcze więcej gorzkich słów padło z ust piłkarza 90-lecia Arki we wspomnianym materiale dziennikarzy ,,Przeglądu Sportowego":

Spodziewałem się takiego scenariusza, choćby z tego względu, że kiedyś odmówiłem Jarosławowi Kołakowskiemu pewnej współpracy. Gdybym się zgodził, działałbym na szkodę klubu. Miałem namawiać zawodników Arki, by podpisywali z nim kontrakty i dostawać za to prowizję. Pracowałem w klubie i stałem na stanowisku, że byłoby to niemoralne z mojej strony. A ludzie są pamiętliwi, zresztą ja też. Pan Jarosław Kołakowski spotkał się w środę z trenerami grup młodzieżowych i powiedział im: szukajcie mi chłopaków, ja z nimi podpiszę kontrakty, a później wam się odwdzięczę. To niemoralne i złe, psuje renomę wszystkich menedżerów w Polsce. Przyjeżdża warszawiak i nagle mówi, że ten i ten nie pracuje. Nie jest właścicielem, a wchodzi do klubu i obraża ludzi, którzy wykonują dobrą pracę. To trochę nietaktowne. Wiem, że takie jest życie: skończył mi się kontrakt, nie został przedłużony i odchodzę. Wszystko gra, do nikogo nie mam żalu. Chodzi jednak o to, że Kołakowskiego znam kilkanaście ładnych lat i wiem, na co stać tego człowieka.

Z zarzutami Kupcewicza nie zgodził się wówczas młody Kołakowski (już nie taki młody, ale cóż – młody Stuhr też do końca życia pozostanie ,,młodym Stuhrem”), który odpowiadał:

Pan Kupcewicz bezpodstawnie krytykuje ludzi, którzy ciężko pracują na rzecz Arki, a gdy sam miał ku temu okazję, nie zrobił wiele pozytywnego. Za to co miesiąc pobierał niemałe wynagrodzenie. Nie został jednak zwolniony z klubu, po prostu nie zaproponowano mu nowego kontraktu, za co teraz wylewa żal. Tymczasem to naturalne prawo pracodawcy. Nie zapominajmy, że jeszcze kilka miesięcy temu Arka była o krok od bankructwa i dziś liczy się każda złotówka. Nie możemy pozwalać sobie na zatrudnianie kogoś wyłącznie za zasługi. Mój ojciec oficjalnie jest doradcą ds. sportowych prezesa zarządu i posiada do tego odpowiednie kwalifikacje oraz moje pełne zaufanie. Co do osobistych zarzutów Pana Kupcewicza, to zostaną wyjaśnione w sądzie.

Taka była geneza konfliktu na linii Kołakowscy – Kupcewicz. W międzyczasie okazało się, że większościowi akcjonariusze Arki zdążyli już znaleźć sobie nad morzem więcej wrogów wśród postaci zasłużonych dla klubu. Krzysztof Sobieraj w podcaście ,,Znajomi ze słyszenia” Tymoteusza Kobieli i Pawła Kątnika z Radia Gdańsk mówił:

Raz dostałem kopniaka, drugi raz dostałem kopniaka i uznałem, że niestety w biznesie nie ma sentymentów. Dziś wiem, że spotkania z Arką były sztuczne. Rozstałem się z klubem z klasą i tylko ja to zrobiłem. Podałem sobie rękę z Jarosławem Kołakowskim. Chciałem być elegancki i szczery, a teraz się dowiaduję, że on nieładnie się o mnie wypowiada. Powiedział, że za to, że wziąłem do KP Starogard obrońcę Marcina Warcholaka, to on mnie zniszczy, że nie zrobię żadnych kursów.

Wspomniane słowa padły w październiku 2020 r. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że sprawa rozwinie się dużo głośniej. Na początku grudnia w Krakowie odbywał się pogrzeb zasłużonego piłkarza Arki, zdobywcy Pucharu Polski Adama Musiała. Podczas ceremonii zabrakło delegacji z klubu.

Na początku czerwca kolejnego roku żółto-niebiescy podejmowali na własnym boisku Radomiaka Radom. Pod stadionem doszło do przepychanek Kołakowskich z Sobierajem. Kapitan drużyny, która w 2017 r. wywalczyła Puchar Polski, komentował to zajście w rozmowie z Jakubem Treciem:

Michał Kołakowski się rzucił do mnie, odepchnął mnie, co zauważyli kibice i stanęli w mojej obronie. Tylko dzięki mojej prośbie i reakcji, niedoszło do większych ekscesów. Powiedziałem ,,chamie, skoro mi nie dajesz chleba, to chociaż mi go nie zabieraj” i się przyznaję do tych słów. Wiedziałem, że muszę trzymać ręce na wodzy, bo będzie to wykorzystane przeciwko mnie. To Michał stanął w obronie ojca i mnie odepchnął. Powiedziałem wyraźnie, że ja sobie nie życzę, żeby szkalował moje nazwisko po całym kraju. Nie chcę od niczego uciekać, miałem sprawdzone informacje, chcę pracować w zawodzie, dlatego postanowiłem to bezpośrednio wyjaśnić i powiedzieć, co o tym myślę. Na jakiś czas odsunąłem się trochę od klubu, nie przychodziłem na mecze ani na treningi. To był pierwszy raz, kiedy pojawiłem się pod stadionem. Przyjechało wielu przyjaciół, m.in. Leszek Ojrzyński i chciałem zobaczyć mecz. Jednak osoby z klubu bały się wystawić bilet na moje nazwisko, co dużo mówi o tym, co się o mnie mówi. Jeśli dla zasłużonych zawodników pan Kołakowski nie znajduje miejsca na stadionie i uprawia swój prywatny folwark, to o czym my mówimy? Słyszałem, że pan Jarek mocno dyskryminuje moją osobę w klubie i mam tzw. „bana” na pokazywanie się w nim. A przecież jestem oldbojem i zasłużonym zawodnikiem klubu. Stadion nie jest pana Kołakowskiego, tylko miejski. Poza tym, kim jest pan Kołakowski? Chyba menadżerem, więc się pytam, dlaczego rządzi klubem? Ludzie, o co tu chodzi? To są jakieś cyrki. Przed następnym meczem będę chciał kupić bilet na swoje nazwisko i zobaczymy, czy też mi pan Kołakowski zabroni. Tak czy inaczej, ja tej sprawy tak nie zostawię. Pan Kołakowski mnie straszy sądami i prokuraturą. Mogę się z tego tylko uśmiechnąć, bo pan Kołakowski okazał się dla mnie strasznie fałszywym człowiekiem. Może chodzi o to, że nigdy nie chciałem podpisać z nim umowy menadżerskiej? Miałem taką propozycję, co też mi później wypomniał. Kołakowski związał buzie wielu ludziom. Jeden z byłych zawodników miał podjąć pracę w grupach juniorskich w Arce, ale wypowiedział się na jednym z portali, trochę krytykując drużynę, po czym usłyszał, że nie dostanie pracy w klubie, tylko musi zaczekać i naprawić tę sytuację. Dochodzą do mnie informacje, że moje nazwisko jest szkalowane. Poza tym należy sobie zadać pytanie, jak to możliwe, że menadżer przyjeżdża do klubu i ustawia ludzi do pionu. Przejął klub, omamił niektórych ludzi. Dochodzą do mnie informacje, że wielu ludzi w klubie traktuje jak śmieci i jak ktoś sobie na to pozwala, to jego sprawa, ale ja sobie na takie traktowanie nie pozwolę.

Dziennikarz ,,Przeglądu Sportowego” dał szansę wypowiedzieć się również Michałowi Kołakowskiemu. Prezes Arki ograniczył się jednak do słów:

Jakikolwiek cel komentowania tej sprawy został zakończony w momencie zagrodzenia drogi na stadion, kierowania gróźb, a następnie oplucia.

Spotkanie z Radomiakiem było trudne dla większościowych akcjonariuszy Arki pod wieloma względami. Na stadion zamierzał wejść wtedy Michał Nalepa, ale wszystkie wejściówki na trybunę były już wyprzedane. Jeden z mniejszościowych udziałowców zrezygnował więc z obecności na meczu i poprosił o zmianę danych osobowych na swoim bilecie, by wpuścić na trybunę byłego pomocnika żółto-niebieskich. Okazało się, że by zrealizować taką operację, niezbędna jest zgoda prezesa klubu, a Michał Kołakowski wpuścić na obiekt Nalepy nie zamierzał. Piłkarz ostatecznie zamiast na Olimpijskiej wylądował na Torach, ale niesmak pozostał:

Tak czy inaczej, wszedłem na ten mecz. Moim zdaniem Jarosław Kołakowski bał się konfrontacji ze mną na trybunie, tak to odbieram. Tylko dlatego się nie zgodził na to, żebym wszedł, mimo tego, że byłem zaproszony przez jednego ze sponsorów Arki, który ma bilety na trybunę VIP. Usłyszałem, że mogę sam zadzwonić do właścicieli poprosić o bilet. Trochę to smutne, że w klubie, z którym jestem związany, dzieją się takie rzeczy. Wiem jednak, że osoby związane z Arką w ten sposób by mnie nie potraktowały. Pan Jarek przyszedł z zewnątrz, musi być tak, jak on chce, bo w innym wypadku robi właśnie takie rzeczy, co świadczy o bezradności. Myślę, że przyjęcie krytyki najtrudniej przychodzi panu Jarkowi, który oficjalnie nie ma nic wspólnego z klubem, a nieoficjalnie dobrze wiemy, że odpowiada w nim praktycznie za wszystko. Z oficjalnym właścicielem, czyli z Michałem Kołakowskim nie mam za dużo wspólnego, rozmawialiśmy raz w życiu i to krótko. To oznacza, że problem ma jego tata. Wiadomo, że nikt nie lubi krytyki, ale akurat pan Jarek szczególnie trudno znosi, gdy ktoś mówi inaczej, niż by tego chciał. Dobrze wiemy, że ma pretensje do mnie o to, że powiedziałem prawdę, czyli m.in. to że właściciel wchodzi do szatni i wchodzi w kompetencje trenera, a jak to się mówi, prawda boli.

Całą historię na Twitterze komentował też Wojciech Pertkiewicz:

Przykro, że nasz wychowanek, medalista, ponad 160 meczów dla Arki, mimo że dostał zaproszenie od udziałowca klubu na jego miejsce, to „dostał kopa” na inną trybunę. Smutne i małostkowe.

Na początku lipca ubiegłego roku zmarł Janusz Kupcewicz – piłkarz 90-lecia Arki, medalista mistrzostw świata, największa klubowa legenda. Na pogrzebie pojawili się byli i obecni zawodnicy żółto-niebieskich, zabrakło natomiast kogokolwiek reprezentującego oficjalnie struktury klubu. Wówczas odstąpiliśmy od szerszej krytyki takiego zachowania, nie zamierzaliśmy bowiem toczyć własnych wojen z wykorzystaniem jakiegokolwiek wątku związanego ze śmiercią Kupcewicza – z uwagi na szacunek do jego legendy oraz do uczuć bliskich należało wtedy milczeć. Dziś trzeba jednak powiedzieć, jak bardzo zakompleksieni, małostkowi i zacietrzewieni w swoim konflikcie z medalistą hiszpańskiego mundialu musieli być Kołakowscy, skoro nawet w obliczu śmierci nie byli w stanie choćby na chwilę unieść się ponad własną dumę.

W końcówce świeżo zamkniętego sezonu zasłużeni piłkarze z jedenastek 80-lecia i 90-lecia Arki pisali w liście otwartym do kibiców opublikowanym na naszych łamach:

Natomiast absolutnie jest naszą rolą, aby powiedzieć, kto nie powinien faktycznie zarządzać naszym klubem. Nie powinien to być właściciel agencji menedżerskiej, budujący skład w oparciu o swoich zawodników, dodatkowo pośrednio kontrolujący inny klub piłkarski w Kaliszu, bez środków, wizji i chęci na integrację wszystkich trenujących Arkowców w jednym klubie z rozwiniętą infrastrukturą boiskową. To osoba i działania Jarosława Kołakowskiego sprawiły, że niektórzy z nas nie mogli, a inni nie chcieli przebywać na głównej trybunie, podobnie jak wielu innych sponsorów, w tym jeden z głównych, od ponad dekady wspierający Arkę, ale od 3 lat nieobecny na stadionie.

Pod listem podpisali się m.in. Włodzimierz Żemojtel, Czesław Boguszewicz, Jacek Pietrzykowski, Andrzej Bikiewicz, Rafał Murawski, Grzegorz Niciński, Tomasz Korynt czy Jacek Kaszubowski.

To wszystko pokazuje, że traktowanie legend klubowych żółto-niebieskich przez Kołakowskich nie ogranicza się do jednego czy drugiego prywatnego konfliktu, ale stanowi pewną tendencję, brzydką manierę opartą na deprecjonowaniu drugiej strony. Rozumiemy, że Arka dla większościowych akcjonariuszy jest wyłącznie biznesem, a historia i tradycja klubu nie ma dla nich większej wartości (chyba, że dałoby radę ją spieniężyć). To nie usprawiedliwia jednak skandalicznego podejścia do postaci zasłużonych dla żółto-niebieskich barw, które dla tysięcy gdynian stanowią autorytet. Nie zamierzamy w tym momencie wychowywać właścicieli KFM i uczyć od podstaw norm kultury osobistej. Klasy nie da się kupić. Domagamy się po prostu natychmiastowego opuszczenia przez nich Gdyni. #ArkaRazemBezKołaków

c873011c_imggcsib8294572519963cb204824bd7205b7edb0236d51mpid7maxwidth1920maxheight927.png